Wczorajszy dzień był pochmurny w Salta. Prognoza pogody na nadchodzące dni mówiła o deszczach także w San Antonio de Los Cobres i okolicy. Jeszcze raz miałem szczęście. Przy obfitych opadach, tak było trzy tygodnie temu, wezbrane rzeki odcinają wiele dróg.
Na lotnisku w Buenos Aires spotkałem się z Mariano. Przywiózł mi torbę z rzeczami, które nie były mi potrzebne na motocyklu, przekazałem mu papiery celne. Bardzo serdeczne spotkanie. Potraktował mnie uczciwie, jeżeli chodzi o koszty związane z uszkodzoną felgą (zapłacilem za jej naprawę, a nie za nowe koło). Kolejne pozytywne doświadczenie. Bardzo polecam Motocare Argentina:
http://www.motocare.com.ar/rental/
Przyjechałem do tego samego hotelu Dandi Royal Tango na San Telmo. Cristian powitał mnie jak rodzinę.
Po południu spadł deszcz. Przeszedłem się po Calle Florida, przy okazji kupując drobne pamiątki.
Kolacja w znanym Desnivel. Oczywiście bife de lomo i Malbec. Wielki kawał znakomitego mięsa, 400 g, trochę za dużo, jak na jedną osobę. Z butelką wina sobie poradziłem.
Puerto Madero zmieniło się. Przypomina trochę Manhattan.
Na Plaza Dorrego w weekendy grają Kubańczycy. Ci sami, którzy porywali do zabawy w Sylwestra.
Czekam na taksówkę na lotnisko. W Warszawie mam być jutro o 16,10.
Zamykam wspaniałą podróż, którą rozpocząłem z Małgosią sześć tygodni temu.
sobota, 11 lutego 2017
piątek, 10 lutego 2017
Salta
09.02.2017, czwartek
Pętla, którą wczoraj zamknąłem w San Antonio de Los Cobres, była najciekawszym fragmentem podróży. Piękne miejsca, oderwane od świata, w którym żyjemy. W trzy dni przejechałem wymagającymi drogami 750 km. To też satysfakcja. Dzisiejszy odcinek do Salty miał być czymś w rodzaju etapu honorowego. Zaledwie 160 km, z czego większa część asfaltem.
Ostatnie spojrzenie na San Antonio de Los Cobres.
I pierwsze kilometry dzisiaj.
Jest taki dowcip o rajdowcach. Parafrazując, jeden mówi do drugiego: - Wiesz, jechałem z San Antonio do Salty godzinę!
No właśnie. Ja też jechałem godzinę. Po czym zakończyłem podróż.
Po pierwszych trzydziestu kilometrach, po minięciu kolejnej przełęczy 4300 m, szutrowa pylasta droga przeszła w piękny asfalt. I po kolejnych trzydziestu, wychodząc z zakrętu, z niedowierzaniem zobaczyłem przed sobą dół w asfalcie. Nie dziurę. Głęboki pewnie na kilkanaście, może dwadzieścia centymetrów dół szerokości całego pasa. Na hamowanie lub ominięcie było za późno. Zdążyłem tylko stanąć na podnóżkach i mocno chwycić kierownicę. Mocne uderzenie, ale przeleciałem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wszystko w porządku, ale po dwóch, trzech zakrętach nie miałem już wątpliwości. Traciłem powietrze w przednim kole. Zatrzymałem się. Okazało się także, że urwał się i otworzył kufer boczny. Na szczęście taki otwarty wisiał na ekspandorze, który był pomyślany właśnie jako zabezpieczenie. W 2009r., kiedy podróżowałem tutaj Transalpem z tymi samymi chyba kuframi, nie stosowałem takiego patentu i wtedy w La Rioja kufer się otworzył i zgubiłem spodnie i pasek. Déjà vu. Znowu straciłem jedyne spodnie, jakie miałem i pasek. Dobrze, że tylko tyle. Miałem w tym kufrze również paszport i iPada. Szczęśliwie zatrzymałem się obok domostwa, takiego pojedynczego domku wśród gór, nie we wsi. Drzwi były otwarte. Gospodyni z troską zainteresowała się moim problemem, ale stwierdziła, że męża nie ma. Wyjechał i wróci może za dwie godziny.
Felga była bardzo odkształcona. Opony są bezdętkowe.
Przed domem stał rower. W pierwszym odruchu zapytałem, czy mogę go pożyczyć. Pomyślałem, że może znajdę zgubione rzeczy. Po kilkuset metrach pod górę przyszło otrzeźwienie. Od dziury w drodze mogłem przejechać nawet dwa, trzy kilometry. Rower był bardzo słaby, zdecydowanie za mały, nie miał w ogóle hamulców, o czym przekonałem się wracając w dół i poza tym pedałowanie w butach motocyklowych na wysokości 3900 m było wysiłkiem, który mogłem podjąć tylko będąc w szoku. Uprzytomniłem sobie również, że w miejscu, gdzie kufer musiał się urwać, widziałem ludzi. Jest bardzo prawdopodobne, że wzięli już moje rzeczy. Swoją drogą zdumiewające jest, że nikomu z okolicznych mieszkańców nie przyszło do głowy ten dół w asfalcie zasypać lub przynajmniej oznakować. Argentyna jest zaskakująca.
Wróciłem. Pani widząc moje zmartwienie, zaproponowała, że pójdzie do sąsiadów po pomoc. Jest tam dwóch zdolnych mężczyzn. Z chęcią. Poprosiłem tylko, żeby przynieśli ciężki młotek. Pompkę pani ma. Pomyślałem, że może uda się felgę wyprostować.
Po pół godzinie pani wróciła informując, że zaraz przyjdą. Rzeczywiście, byli za chwilę. Po paru minutach stukania raczej bez efektu zauważyliśmy, że bąbelki powietrza wydobywają się ze środka felgi. Jest pęknięta. Prostowanie nic nie da.
Gdzie jest zasięg telefonu? 60 kilometrów w stronę Salty. Ale internet jest bliżej, tylko 10 km w dół. Super. Chłopak ma motocykl. Uzgodniłem z nim, że mnie tam zawiezie, a ja wezwę pomoc. Miałem telefon do Cristiana w Salta, któremu o 16,00 miałem przekazać motocykl. Poszliśmy do domostwa odległego o kilometr. Pomocny sąsiad otworzył garaż i wystawił niewielką dwieściepięcdziesiątkę. Nalał do baku butelkę benzyny. Zaraz, zaraz. W garażu stał pickup. Zapytałem, czy mogliby mnie wraz z motocyklem zawieźć do Salty, przecież to najprostsze. Mogliby, jego ojciec i rodzina i tak jadą tam wieczorem. A wcześniej, tak abym był na umówioną szesnastą? Uzgodniliśmy cenę, naprawdę niewysoką. Za godzinę zacny czerwony Ford podjechał. Ja w międzyczasie się przepakowałem. Zapakowaliśmy motocykl wykorzystując skarpę przy drodze. W kabinie było nas czworo. Poza żoną właściciela samochodu, jego teść. Starszy pan był ledwie przytomny, czasami chyba nawet nie. Był, okazuje się, bardzo chory. Wyszedł z comy przed paroma dniami. Jechali do lekarza, mieli się zatrzymać u rodziny w Salta.
Po godzinie jazdy, na stałym punkcie kontroli żandarmerii przy kontroli dokumentów okazało się, że właściciel samochodu nie ma ze sobą prawa jazdy. Zostawił w domu wraz z dokumentami motocykla. Żandarm był uprzejmy, ale stanowczy. Nie możemy jechać dalej, ani z powrotem. A może ja mogę poprowadzić?, zapytałem. A ma pan prawo jazdy na ciężarówkę? Oczywiście. Polskie prawo jazdy po sprawdzeniu okazało się ok. Nigdy chyba nie prowadziłem samochodu z takim luzem w kierownicy. Albo już nie pamiętam. Zamieniliśmy się tak szybko, jak się dało. Potem przed Salta, przed kolejnym miejscem kontroli, ponownie przejąłem stery.
Po drodze odwiedziliśmy rodzinę.
Na miejscu byliśmy pięć minut przed czwartą. Cristian już czekał. Rozładowaliśmy motocykl, opakowaliśmy go kartonami i folią. Ma być w Buenos Aires za trzy dni lub tydzień, w zależności od tego, ile towaru uzbierają do Tucuman (hub pośredni). Cristian był bardzo miły i mnie podwiózł do hotelu.
Zamknąłem rozdział motocyklowy. W osiemnaście dni przejechalem 6000 km na kołach i 100 km pickupem. Jutro przed południem mam samolot do Buenos Aires.
Salta jest pięknym miastem. Tej nocy jest pełnia.
Pętla, którą wczoraj zamknąłem w San Antonio de Los Cobres, była najciekawszym fragmentem podróży. Piękne miejsca, oderwane od świata, w którym żyjemy. W trzy dni przejechałem wymagającymi drogami 750 km. To też satysfakcja. Dzisiejszy odcinek do Salty miał być czymś w rodzaju etapu honorowego. Zaledwie 160 km, z czego większa część asfaltem.
Ostatnie spojrzenie na San Antonio de Los Cobres.
I pierwsze kilometry dzisiaj.
Jest taki dowcip o rajdowcach. Parafrazując, jeden mówi do drugiego: - Wiesz, jechałem z San Antonio do Salty godzinę!
No właśnie. Ja też jechałem godzinę. Po czym zakończyłem podróż.
Po pierwszych trzydziestu kilometrach, po minięciu kolejnej przełęczy 4300 m, szutrowa pylasta droga przeszła w piękny asfalt. I po kolejnych trzydziestu, wychodząc z zakrętu, z niedowierzaniem zobaczyłem przed sobą dół w asfalcie. Nie dziurę. Głęboki pewnie na kilkanaście, może dwadzieścia centymetrów dół szerokości całego pasa. Na hamowanie lub ominięcie było za późno. Zdążyłem tylko stanąć na podnóżkach i mocno chwycić kierownicę. Mocne uderzenie, ale przeleciałem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wszystko w porządku, ale po dwóch, trzech zakrętach nie miałem już wątpliwości. Traciłem powietrze w przednim kole. Zatrzymałem się. Okazało się także, że urwał się i otworzył kufer boczny. Na szczęście taki otwarty wisiał na ekspandorze, który był pomyślany właśnie jako zabezpieczenie. W 2009r., kiedy podróżowałem tutaj Transalpem z tymi samymi chyba kuframi, nie stosowałem takiego patentu i wtedy w La Rioja kufer się otworzył i zgubiłem spodnie i pasek. Déjà vu. Znowu straciłem jedyne spodnie, jakie miałem i pasek. Dobrze, że tylko tyle. Miałem w tym kufrze również paszport i iPada. Szczęśliwie zatrzymałem się obok domostwa, takiego pojedynczego domku wśród gór, nie we wsi. Drzwi były otwarte. Gospodyni z troską zainteresowała się moim problemem, ale stwierdziła, że męża nie ma. Wyjechał i wróci może za dwie godziny.
Felga była bardzo odkształcona. Opony są bezdętkowe.
Przed domem stał rower. W pierwszym odruchu zapytałem, czy mogę go pożyczyć. Pomyślałem, że może znajdę zgubione rzeczy. Po kilkuset metrach pod górę przyszło otrzeźwienie. Od dziury w drodze mogłem przejechać nawet dwa, trzy kilometry. Rower był bardzo słaby, zdecydowanie za mały, nie miał w ogóle hamulców, o czym przekonałem się wracając w dół i poza tym pedałowanie w butach motocyklowych na wysokości 3900 m było wysiłkiem, który mogłem podjąć tylko będąc w szoku. Uprzytomniłem sobie również, że w miejscu, gdzie kufer musiał się urwać, widziałem ludzi. Jest bardzo prawdopodobne, że wzięli już moje rzeczy. Swoją drogą zdumiewające jest, że nikomu z okolicznych mieszkańców nie przyszło do głowy ten dół w asfalcie zasypać lub przynajmniej oznakować. Argentyna jest zaskakująca.
Wróciłem. Pani widząc moje zmartwienie, zaproponowała, że pójdzie do sąsiadów po pomoc. Jest tam dwóch zdolnych mężczyzn. Z chęcią. Poprosiłem tylko, żeby przynieśli ciężki młotek. Pompkę pani ma. Pomyślałem, że może uda się felgę wyprostować.
Po pół godzinie pani wróciła informując, że zaraz przyjdą. Rzeczywiście, byli za chwilę. Po paru minutach stukania raczej bez efektu zauważyliśmy, że bąbelki powietrza wydobywają się ze środka felgi. Jest pęknięta. Prostowanie nic nie da.
Gdzie jest zasięg telefonu? 60 kilometrów w stronę Salty. Ale internet jest bliżej, tylko 10 km w dół. Super. Chłopak ma motocykl. Uzgodniłem z nim, że mnie tam zawiezie, a ja wezwę pomoc. Miałem telefon do Cristiana w Salta, któremu o 16,00 miałem przekazać motocykl. Poszliśmy do domostwa odległego o kilometr. Pomocny sąsiad otworzył garaż i wystawił niewielką dwieściepięcdziesiątkę. Nalał do baku butelkę benzyny. Zaraz, zaraz. W garażu stał pickup. Zapytałem, czy mogliby mnie wraz z motocyklem zawieźć do Salty, przecież to najprostsze. Mogliby, jego ojciec i rodzina i tak jadą tam wieczorem. A wcześniej, tak abym był na umówioną szesnastą? Uzgodniliśmy cenę, naprawdę niewysoką. Za godzinę zacny czerwony Ford podjechał. Ja w międzyczasie się przepakowałem. Zapakowaliśmy motocykl wykorzystując skarpę przy drodze. W kabinie było nas czworo. Poza żoną właściciela samochodu, jego teść. Starszy pan był ledwie przytomny, czasami chyba nawet nie. Był, okazuje się, bardzo chory. Wyszedł z comy przed paroma dniami. Jechali do lekarza, mieli się zatrzymać u rodziny w Salta.
Po godzinie jazdy, na stałym punkcie kontroli żandarmerii przy kontroli dokumentów okazało się, że właściciel samochodu nie ma ze sobą prawa jazdy. Zostawił w domu wraz z dokumentami motocykla. Żandarm był uprzejmy, ale stanowczy. Nie możemy jechać dalej, ani z powrotem. A może ja mogę poprowadzić?, zapytałem. A ma pan prawo jazdy na ciężarówkę? Oczywiście. Polskie prawo jazdy po sprawdzeniu okazało się ok. Nigdy chyba nie prowadziłem samochodu z takim luzem w kierownicy. Albo już nie pamiętam. Zamieniliśmy się tak szybko, jak się dało. Potem przed Salta, przed kolejnym miejscem kontroli, ponownie przejąłem stery.
Po drodze odwiedziliśmy rodzinę.
Na miejscu byliśmy pięć minut przed czwartą. Cristian już czekał. Rozładowaliśmy motocykl, opakowaliśmy go kartonami i folią. Ma być w Buenos Aires za trzy dni lub tydzień, w zależności od tego, ile towaru uzbierają do Tucuman (hub pośredni). Cristian był bardzo miły i mnie podwiózł do hotelu.
Zamknąłem rozdział motocyklowy. W osiemnaście dni przejechalem 6000 km na kołach i 100 km pickupem. Jutro przed południem mam samolot do Buenos Aires.
Salta jest pięknym miastem. Tej nocy jest pełnia.
czwartek, 9 lutego 2017
Salar del Hombre Muerto - Salar de Pocitos - San Antonio de Los Cobres
08.02.2017, środa
Antofagasta de La Sierra
Dzisiaj wróciłem do San Antonio de los Cobres. Zatrzymałem się w Amanecer Andino, oczywiście.To przedostatni dzień na motocyklu. Jutro kończę podróż.
Poranek rozpocząłem od czyszczenia odzieży. Okazało się, że bagietka, którą włożyłem do kufra przedwczoraj jako żelazny zapas, w pierwszej kolejności ususzyła się. Następnie na wczorajszej tarce bułka nie tylko zamieniła się w tartą, powstał z niej pył. Była wprawdzie zapakowana w torebkę foliową, ale torebka też się przetarła. Ot, takie poranne nieplanowane zajęcie. Jednocześnie wiem już, dlaczego "żebra" na drodze szutrowej, zwane tutaj "serrucho", nazywają się u nas tarką.
Z Antofagasta de la Sierra jechałem dzisiaj na północ. Droga tym razem powinna być bardziej uczęszczana. W istocie, tak nie było. Wyjątek stanowiły jeden samochód i dwie obciążone ciężarówki. Pierwsza zakopała się w piasku w takim miejscu, że niestety nie mogłem jej wyminąć. Po pewnym czasie przyjechała potężna maszyna budowlana, która powoli mozolnie holowała zestaw pod górę. Udało mi się wyprzedzić to towarzystwo w miejscu, gdzie znowu pojazdy ugrzęzły. Nie cieszyłem się długo. Po chwili dogoniłem pierwszą z ciężarówek i wlokłem się za nią z pół godziny, dopóki kierowca nie znalazł miejsca, gdzie moglem zmieścić się, aby go wyprzedzić. Zaskakujące, dość ważna droga, a samochody nie mogą się na niej nawet minąć. Zdziwiłem się także, że aż do wysokości 4200 m droga była piaszczysta. Głęboki piasek.
Po 90 km ukazał się Salar del Hombre Muerto. Wydaje mi się najpiękniejszy. Bardziej nawet, niż Salar Antofalla, który zachwycił mnie wczoraj.
Antofagasta de La Sierra
Dzisiaj wróciłem do San Antonio de los Cobres. Zatrzymałem się w Amanecer Andino, oczywiście.To przedostatni dzień na motocyklu. Jutro kończę podróż.
Poranek rozpocząłem od czyszczenia odzieży. Okazało się, że bagietka, którą włożyłem do kufra przedwczoraj jako żelazny zapas, w pierwszej kolejności ususzyła się. Następnie na wczorajszej tarce bułka nie tylko zamieniła się w tartą, powstał z niej pył. Była wprawdzie zapakowana w torebkę foliową, ale torebka też się przetarła. Ot, takie poranne nieplanowane zajęcie. Jednocześnie wiem już, dlaczego "żebra" na drodze szutrowej, zwane tutaj "serrucho", nazywają się u nas tarką.
Z Antofagasta de la Sierra jechałem dzisiaj na północ. Droga tym razem powinna być bardziej uczęszczana. W istocie, tak nie było. Wyjątek stanowiły jeden samochód i dwie obciążone ciężarówki. Pierwsza zakopała się w piasku w takim miejscu, że niestety nie mogłem jej wyminąć. Po pewnym czasie przyjechała potężna maszyna budowlana, która powoli mozolnie holowała zestaw pod górę. Udało mi się wyprzedzić to towarzystwo w miejscu, gdzie znowu pojazdy ugrzęzły. Nie cieszyłem się długo. Po chwili dogoniłem pierwszą z ciężarówek i wlokłem się za nią z pół godziny, dopóki kierowca nie znalazł miejsca, gdzie moglem zmieścić się, aby go wyprzedzić. Zaskakujące, dość ważna droga, a samochody nie mogą się na niej nawet minąć. Zdziwiłem się także, że aż do wysokości 4200 m droga była piaszczysta. Głęboki piasek.
Po 90 km ukazał się Salar del Hombre Muerto. Wydaje mi się najpiękniejszy. Bardziej nawet, niż Salar Antofalla, który zachwycił mnie wczoraj.
Salar de Arizaro - Cono de Arita - Antofalla - Antofagasta de La Sierra
07.02.2017 wtorek
Zastanawiam się, czy mieszkańcy Tolar Grande są w stanie skompletować skład drużyny piłkarskiej. A dwóch drużyn, aby rozegrać mecz na tak dużym boisku?
To był najtrudniejszy dzień całej podróży. Podejrzewałem, że taki może być. Składał się z trzech odcinków.
Pierwszy, 70 km przez Salar de Arizaro był łatwy.
Drugiego z Cono de Arita do Antofalla w zasadzie nie było na mapie. Przygotowując się wcześniej, przeczytałem, że ktoś przejechał w ten sposób, czyli jest to możliwe. Mapa Galileo (polecam) po powiększeniu rzeczywiście pokazywała białą nitkę. Wprowadziłem zatem współrzędne. Gospodyni Tiopila na moją prośbę zawołała po śniadaniu jednego z sąsiadów, wyposażonego w wiedzę, który potwierdził, że droga jest i jej przebieg jest zgodny z Galileo. Dodał, że droga jest w kiepskim stanie (tarka, oni to nazywają żebrami).
Trzeci odcinek 75 km to droga prowincjonalana RP z Antofalla do Antofagasta de la Sierra.
Miałem sporą tremę głównie dlatego, że zdawałem sobie sprawę, że będę sam na odludziu. Po paru dniach w tym rejonie wiem już, że nawet drogi główne są puste. Oczywista zasada; należy jechać tak, aby dojechać. No i mieć szczęście, jak zawsze. Udało się. Na przyszłość jednak warto wyposażyć się w telefon satelitarny. Rzeczywiście, w ciągu całego dnia nie spotkałem na trasie człowieka.
Droga przez salar przypomina zimowe klimaty, ale nie jest ślisko. Jest w miarę gładko i jedzie się przyjemnie.
Cono de Arita. Stożek jest atrakcją turystyczną. Podobno uczeni nie wiedzą, dlaczego i w jaki sposób powstał.
Po wyjechaniu z salaru droga wspięła się na przełęcz 4300 m npm. Potwierdzam, jest w złym stanie. Przez tarkę należałoby pewnie jechać szybko, przeskakując nierówności. Tylko trochę strach. Wyjechanie z wąskiego śladu w piasek lub grząskie kamienie to kłopot. Jechałem zamiast tego powoli i ostrożnie, często na dwójce. Strasznie trzęsło. Biedny motocykl.
Widoki nagradzały wysiłek.
Wreszcie ukazał się Salar Antofalla, a zatem wioska Antofalla jest blisko.
Antofalla liczy czterdziestu mieszkańców. Zatrzymałem się tu na spóźniony lunch. Syn właściciela comedoru przygotował milanesa, mięso wołowe w panierce. Od paru dni głównie to mi proponują. Nie wiem, po co ta panierka. Tym razem dołączyli nawet świeżą sałatkę z pomidorów i cebuli. Trzeba pamiętać, że produkty przywożą (tutaj akurat z Belen) raz w tygodniu. O ile mięso można zamrozić, o tyle z warzywami jest kłopot. Przez ciekawość zapytałem, czy działa telefon. Tak, ale po piątej. Wtedy włączają generator. Oczywiście. Rzeczywiście, miejsca , w których byłem ostatnio; San Antonio de los Cobres, Tolar Grande, Antofalla właśnie, są zasilane z generatorów. Czasami dużych i hałaśliwych stacji.
Właściciel jadłodajni i jego synowie nie dodawali otuchy oceniając stan drogi do Antofagasta de la Sierra, niestety. Byłem już dość zmęczony i zastanawiałem się nawet, czy nie zanocować u gościnnej rodziny w Antofalla. Ale zostały mi już tylko dwa dni i nie mam czasu. Godzinny odpoczynek w cieniu przy obiedzie dobrze mi zrobił. Ruszyłem dalej.
Wyjazd z Antofalla to kilkanaście kilometrów piszczystystej drogi. Po przejechaniu przez salar bardzo nierówna i kamienista droga wspina się stromo na ponad 4600 m npm (salar leży na 3350 m). Musiałem się często zatrzymywać, bo motocykl się wyłączał. Mam nadzieję, że tak został zaprogramowany, aby zapobiec przegrzaniu i nie jest to jakiś problem, który rozwinie się w następnych dniach.
Opona mówi, że czas już wracać do domu.
Po minięciu przełęczy było zdecydowanie łatwiej i przyjemniej.
Antofagasta de la Sierra jest sporą wioską z rozwiniętą bazą turystyczną. Stąd organizowane są wycieczki w okoliczne góry.
Zatrzymałem się przy pierwszym hostalu przy głównej ulicy. Zagadał mnie Gastón, wesoły syn właściciela. Ma lekki motocykl. Wraz z ojcem proponują swoim gościom zorganizowane wyjazdy samochodami 4x4 lub motocyklami.
W hotelowym barze jest nawet głośno reklamowane WiFi, ale internet jest tak wolny, że nawet nie mogę ściągnąć poczty.
Zastanawiam się, czy mieszkańcy Tolar Grande są w stanie skompletować skład drużyny piłkarskiej. A dwóch drużyn, aby rozegrać mecz na tak dużym boisku?
To był najtrudniejszy dzień całej podróży. Podejrzewałem, że taki może być. Składał się z trzech odcinków.
Pierwszy, 70 km przez Salar de Arizaro był łatwy.
Drugiego z Cono de Arita do Antofalla w zasadzie nie było na mapie. Przygotowując się wcześniej, przeczytałem, że ktoś przejechał w ten sposób, czyli jest to możliwe. Mapa Galileo (polecam) po powiększeniu rzeczywiście pokazywała białą nitkę. Wprowadziłem zatem współrzędne. Gospodyni Tiopila na moją prośbę zawołała po śniadaniu jednego z sąsiadów, wyposażonego w wiedzę, który potwierdził, że droga jest i jej przebieg jest zgodny z Galileo. Dodał, że droga jest w kiepskim stanie (tarka, oni to nazywają żebrami).
Trzeci odcinek 75 km to droga prowincjonalana RP z Antofalla do Antofagasta de la Sierra.
Miałem sporą tremę głównie dlatego, że zdawałem sobie sprawę, że będę sam na odludziu. Po paru dniach w tym rejonie wiem już, że nawet drogi główne są puste. Oczywista zasada; należy jechać tak, aby dojechać. No i mieć szczęście, jak zawsze. Udało się. Na przyszłość jednak warto wyposażyć się w telefon satelitarny. Rzeczywiście, w ciągu całego dnia nie spotkałem na trasie człowieka.
Droga przez salar przypomina zimowe klimaty, ale nie jest ślisko. Jest w miarę gładko i jedzie się przyjemnie.
Cono de Arita. Stożek jest atrakcją turystyczną. Podobno uczeni nie wiedzą, dlaczego i w jaki sposób powstał.
Po wyjechaniu z salaru droga wspięła się na przełęcz 4300 m npm. Potwierdzam, jest w złym stanie. Przez tarkę należałoby pewnie jechać szybko, przeskakując nierówności. Tylko trochę strach. Wyjechanie z wąskiego śladu w piasek lub grząskie kamienie to kłopot. Jechałem zamiast tego powoli i ostrożnie, często na dwójce. Strasznie trzęsło. Biedny motocykl.
Widoki nagradzały wysiłek.
Wreszcie ukazał się Salar Antofalla, a zatem wioska Antofalla jest blisko.
Antofalla liczy czterdziestu mieszkańców. Zatrzymałem się tu na spóźniony lunch. Syn właściciela comedoru przygotował milanesa, mięso wołowe w panierce. Od paru dni głównie to mi proponują. Nie wiem, po co ta panierka. Tym razem dołączyli nawet świeżą sałatkę z pomidorów i cebuli. Trzeba pamiętać, że produkty przywożą (tutaj akurat z Belen) raz w tygodniu. O ile mięso można zamrozić, o tyle z warzywami jest kłopot. Przez ciekawość zapytałem, czy działa telefon. Tak, ale po piątej. Wtedy włączają generator. Oczywiście. Rzeczywiście, miejsca , w których byłem ostatnio; San Antonio de los Cobres, Tolar Grande, Antofalla właśnie, są zasilane z generatorów. Czasami dużych i hałaśliwych stacji.
Właściciel jadłodajni i jego synowie nie dodawali otuchy oceniając stan drogi do Antofagasta de la Sierra, niestety. Byłem już dość zmęczony i zastanawiałem się nawet, czy nie zanocować u gościnnej rodziny w Antofalla. Ale zostały mi już tylko dwa dni i nie mam czasu. Godzinny odpoczynek w cieniu przy obiedzie dobrze mi zrobił. Ruszyłem dalej.
Wyjazd z Antofalla to kilkanaście kilometrów piszczystystej drogi. Po przejechaniu przez salar bardzo nierówna i kamienista droga wspina się stromo na ponad 4600 m npm (salar leży na 3350 m). Musiałem się często zatrzymywać, bo motocykl się wyłączał. Mam nadzieję, że tak został zaprogramowany, aby zapobiec przegrzaniu i nie jest to jakiś problem, który rozwinie się w następnych dniach.
Opona mówi, że czas już wracać do domu.
Po minięciu przełęczy było zdecydowanie łatwiej i przyjemniej.
Antofagasta de la Sierra jest sporą wioską z rozwiniętą bazą turystyczną. Stąd organizowane są wycieczki w okoliczne góry.
Zatrzymałem się przy pierwszym hostalu przy głównej ulicy. Zagadał mnie Gastón, wesoły syn właściciela. Ma lekki motocykl. Wraz z ojcem proponują swoim gościom zorganizowane wyjazdy samochodami 4x4 lub motocyklami.
W hotelowym barze jest nawet głośno reklamowane WiFi, ale internet jest tak wolny, że nawet nie mogę ściągnąć poczty.
Subskrybuj:
Posty (Atom)