piątek, 10 lutego 2017

Salta

09.02.2017, czwartek

Pętla, którą wczoraj zamknąłem w San Antonio de Los Cobres, była najciekawszym fragmentem podróży. Piękne miejsca, oderwane od świata, w którym żyjemy. W trzy dni przejechałem wymagającymi drogami 750 km. To też satysfakcja. Dzisiejszy odcinek do Salty miał być czymś w rodzaju etapu honorowego. Zaledwie 160 km, z czego większa część asfaltem.

Ostatnie spojrzenie na San Antonio de Los Cobres.

I pierwsze kilometry dzisiaj.

Jest taki dowcip o rajdowcach. Parafrazując, jeden mówi do drugiego: - Wiesz, jechałem z San Antonio do Salty godzinę!

No właśnie. Ja też jechałem godzinę. Po czym zakończyłem podróż.
Po pierwszych trzydziestu kilometrach, po minięciu kolejnej przełęczy 4300 m, szutrowa pylasta droga przeszła w piękny asfalt. I po kolejnych trzydziestu, wychodząc z zakrętu, z niedowierzaniem zobaczyłem przed sobą dół w asfalcie. Nie dziurę. Głęboki pewnie na kilkanaście, może dwadzieścia centymetrów dół szerokości całego pasa. Na hamowanie lub ominięcie było za późno. Zdążyłem tylko stanąć na podnóżkach i mocno chwycić kierownicę. Mocne uderzenie, ale przeleciałem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wszystko w porządku, ale po dwóch, trzech zakrętach nie miałem już wątpliwości. Traciłem powietrze w przednim kole. Zatrzymałem się. Okazało się także, że urwał się i otworzył kufer boczny. Na szczęście taki otwarty wisiał na ekspandorze, który był pomyślany właśnie jako zabezpieczenie. W 2009r., kiedy podróżowałem tutaj Transalpem z tymi samymi chyba kuframi, nie stosowałem takiego patentu i wtedy w La Rioja kufer się otworzył i zgubiłem spodnie i pasek. Déjà vu. Znowu straciłem jedyne spodnie, jakie miałem i pasek. Dobrze, że tylko tyle. Miałem w tym kufrze również paszport i iPada. Szczęśliwie zatrzymałem się obok domostwa, takiego pojedynczego domku wśród gór, nie we wsi. Drzwi były otwarte. Gospodyni z troską zainteresowała się moim problemem, ale stwierdziła, że męża nie ma. Wyjechał i wróci może za dwie godziny.
Felga była bardzo odkształcona. Opony są bezdętkowe.

Przed domem stał rower. W pierwszym odruchu zapytałem, czy mogę go pożyczyć. Pomyślałem, że może znajdę zgubione rzeczy. Po kilkuset metrach pod górę przyszło otrzeźwienie. Od dziury w drodze mogłem przejechać nawet dwa, trzy kilometry. Rower był bardzo słaby, zdecydowanie za mały, nie miał w ogóle hamulców, o czym przekonałem się wracając w dół i poza tym pedałowanie w butach motocyklowych na wysokości 3900 m było wysiłkiem, który mogłem podjąć tylko będąc w szoku. Uprzytomniłem sobie również, że w miejscu, gdzie kufer musiał się urwać, widziałem ludzi. Jest bardzo prawdopodobne, że wzięli już moje rzeczy. Swoją drogą zdumiewające jest, że nikomu z okolicznych mieszkańców nie przyszło do głowy ten dół w asfalcie zasypać lub przynajmniej oznakować. Argentyna jest zaskakująca.
Wróciłem. Pani widząc moje zmartwienie, zaproponowała, że pójdzie do sąsiadów po pomoc. Jest tam dwóch zdolnych mężczyzn. Z chęcią. Poprosiłem tylko, żeby przynieśli ciężki młotek. Pompkę pani ma. Pomyślałem, że może uda się felgę wyprostować.
Po pół godzinie pani wróciła informując, że zaraz przyjdą. Rzeczywiście, byli za chwilę. Po paru minutach stukania raczej bez efektu zauważyliśmy, że bąbelki powietrza wydobywają się ze środka felgi. Jest pęknięta. Prostowanie nic nie da.
Gdzie jest zasięg telefonu? 60 kilometrów w stronę Salty. Ale internet jest bliżej, tylko 10 km w dół. Super. Chłopak ma motocykl. Uzgodniłem z nim, że mnie tam zawiezie, a ja wezwę pomoc. Miałem telefon do Cristiana w Salta, któremu o 16,00 miałem przekazać motocykl. Poszliśmy do domostwa odległego o kilometr. Pomocny sąsiad otworzył garaż i wystawił niewielką dwieściepięcdziesiątkę. Nalał do baku butelkę benzyny. Zaraz, zaraz. W garażu stał pickup. Zapytałem, czy mogliby mnie wraz z motocyklem zawieźć do Salty, przecież to najprostsze. Mogliby, jego ojciec i rodzina i tak jadą tam wieczorem. A wcześniej, tak abym był na umówioną szesnastą? Uzgodniliśmy cenę, naprawdę niewysoką. Za godzinę zacny czerwony Ford podjechał. Ja w międzyczasie się przepakowałem. Zapakowaliśmy motocykl wykorzystując skarpę przy drodze. W kabinie było nas czworo. Poza żoną właściciela samochodu, jego teść. Starszy pan był ledwie przytomny, czasami chyba nawet nie. Był, okazuje się, bardzo chory. Wyszedł z comy przed paroma dniami. Jechali do lekarza, mieli się zatrzymać u rodziny w Salta.

Po godzinie jazdy, na stałym punkcie kontroli żandarmerii przy kontroli dokumentów okazało się, że właściciel samochodu nie ma ze sobą prawa jazdy. Zostawił w domu wraz z dokumentami motocykla. Żandarm był uprzejmy, ale stanowczy. Nie możemy jechać dalej, ani z powrotem. A może ja mogę poprowadzić?, zapytałem. A ma pan prawo jazdy na ciężarówkę? Oczywiście. Polskie prawo jazdy po sprawdzeniu okazało się ok. Nigdy chyba nie prowadziłem samochodu z takim luzem w kierownicy. Albo już nie pamiętam. Zamieniliśmy się tak szybko, jak się dało. Potem przed Salta, przed kolejnym miejscem kontroli, ponownie przejąłem stery.

Po drodze odwiedziliśmy rodzinę.

Na miejscu byliśmy pięć minut przed czwartą. Cristian już czekał. Rozładowaliśmy motocykl, opakowaliśmy go kartonami i folią. Ma być w Buenos Aires za trzy dni lub tydzień, w zależności od tego, ile towaru uzbierają do Tucuman (hub pośredni). Cristian był bardzo miły i mnie podwiózł do hotelu.

Zamknąłem rozdział motocyklowy. W osiemnaście dni przejechalem 6000 km na kołach i 100 km pickupem. Jutro przed południem mam samolot do Buenos Aires.

Salta jest pięknym miastem. Tej nocy jest pełnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz