wtorek, 31 stycznia 2017

Jachál - Laguna Brava - Pircas Negras - Vinchina

Z Uspallata ruszyłem w sobotę na północ. Jechałem wzdłuż Andów podziwiając ośnieżony szczyty. Myślę, że to Aconcagua.
Po paru kilometrach nowa asfaltowa droga zmieniła się w szutrową i taka pozostała aż do granicy Prownicji Mendoza z San Juan.

Park Narodowy El Leoncito, przez który przejeżdżałem, jest w istocie stepem, jeżeli nie pustynią. Zwierzęta pochowały się przed upałem. Zauważyłem kilka guanacos, drogę dwa razy przebiegł mi struś, zbyt szybko, aby zatrzymać motocykl i wyjąć aparat.


Prowincję San Juan zapamiętałem z poprzednich podróży jako upalną. Taka też była tym razem. Dojechałem do drogi nr 40 (słynnej Ruta Cuarenta, spotykamy się na całej długości Argentyny) i z wielką radością zatrzymałem się w barze na skrzyżowaniu. To był pierwszy kawałek cienia od trzech godzin. Nie przesadzam. Wysuszony na wiór, wlałem w siebie dwie butelki zimnej wody. Gorąco, skierowałem się do właściciela. Chyba chciał mnie zaszokować i zauważył, ze jest zaledwie 36 stC wewnątrz u niego w barze, na zewnątrz w cieniu 40 stC. Gorąco jest wtedy, kiedy jest tu 50 stC.

Lubię ciepło, ale bez przesady. Postanowiłem zakończyć dzień po siedmiu godzinach w Jachál, wcześniej niż planowałem. Miasteczko dość ważne w prowincji, ale w istocie dziura. Pokój był klimatyzowany na szczęście. Cena - jedna trzecia poprzedniej nocy.


Tym razem nie jest to zachód słońca.
W niedzielę byłem już na motocyklu kwadrans po szóstej. Słońce wschodzi w tej okolicy o siódmej. Postanowiłem nadrobić wczorajszą sjestę i zrealizować plan.
Według komentarzy w TripAdvisor Laguna Brava jest jednym z najwspanialszych, mało promowanych jeszcze zjawisk natury Argentyny, a na pewno prownicji La Rioja. Moim planem była wprawdzie droga do Chile przez przełęcz Pircas Negras, a Laguna Brava jest po drodze. Było wszakże napisane, że wycieczki do Laguny dozwolone są wyłącznie z lokalnym przewodnikiem. Mam rezerwę czasu. Uznałem, że mogę dołożyć jeden dzień, nawet jeżeli kolejnego dnia będę w części powtarzał szlak. Przekonały mnie zapowiadane niespieszne tempo wycieczki, objaśnienia przewodnika, których często brakuje oraz wsparcie dla lokalnej społeczności, która żyje głównie z turystów.
O dziewiątej majac już za sobą przeszło 200 km, dojechałem do Vinchina, ostatniej wioski przy drodze do Pircas Negras. Zatrzymałem sie przy punkcie, gdzie pobierane są opłaty za wejście w okolicę (nie jest to park narodowy jeszcze) Laguna Brava. Tak się szczęśliwe złożyło, ze po paru minutach podjechały dwa samochody, a w nich czworo młodych sympatycznych ludzi i przewodnik z synem. Zgodzili się, żebym dołączył do konwoju.
Zaraz po wyjeździe z wioski droga wchodzi w malowniczy wąwóz. Góry powstały na skutek wypiętrzenia dna morskiego. Skały nie są zatem pochodzenia wulkanicznego tylko osadowego. W trakcie wypiętrzania pasma Kordylierów doszło jednocześnie do odwrocenia warstw, te najstarsze są na górze. Dzięki temu można obserwować odciśnięte ślady zwierząt prehistorycznych, osady dna morskiego, skamieniałe rośliny. Nasz przewodnik Ramón dość często zatrzymywał karawanę i obszernie opowiadał. Jest człowiekiem gór. Od szesnastego roku życia, kiedy za zarobione przy ścinaniu drzew pieniądze kupił konia i muła, przemierzał Andy w poszukiwaniu przygody. Jednocześnie ma dużą wiedzę o roślinach i ich zastosowaniu w medycynie naturalnej.

Około południa zatrzymaliśmy się w ostatniej wiosce Jague, gdzie znajome Ramona częstują empanadas. Ramón zaproponował, abym zostawił tu motocykl i przesiadł się do jednego z samochodów. Ich właściciele podchwycili ten pomysł. Z chęcią się zgodziłem. Trudno jest jechać motocyklem nierówną kamienistą drogą tak powoli, jak zwykłe, nisko zawieszone samochody (mieliśmy Clio i małego Chevroleta). Motocykl potrzebuje prędkości do utrzymania równowagi. Nie mówiąc o tym, że jadąc za samochodem, wdychałem tony pyłu. Tak wiec dużą część dnia spędziłem przesiadając się, w towarzystwie młodych Argentyńczyków (Damián, Wiliam i ich miłe dziewczyny). Była to świetna lekcja konwersacji. Mówili szybko i normalnie, po swojemu. Wszyscy byli z Buenos Aires. Dostrojenie się do ich szelestu nie jest łatwe.

Vinchina leży na wysokości 400 m. Celem naszej całodniowej wycieczki jest Laguna Brava na wysokości 4300 m. Zatrzymywaliśmy się dość często aby według Ramona w ten sposób przygotować się do niskiego ciśnienia i nie przegrzać silników. Na czterech tysiącach woda wrze w 60-70 stC, zagotowanie plynu w chłodnicy jest pewnie możliwe. Myślę jednak, że głównie chodziło o to, żeby nam w interesujący sposób wypełnić ten miły dzień. I oczywiście mieć możliwość robienia zdjęć. Krajobrazy zmieniały się wraz z wysokością.

Droga wspięła się na 4400 m, po czym lekko opadła na płaskowyż z Laguna Brava. Jezioro ma 17 km długości. Z głównej drogi prowadzącej do Pircas Negras zjechaliśmy na jego brzeg.

W okolicy jest kilkanaście refugios, schronów z kamienia wybudowanych w latach ok. 1870. W refugio nad jeziorem w latach sześdziesiatych znaleziono zwłoki nieznanego mężczyzny. Został pochowany w ścianie kamiennej schroniska. Grób nie jest zamknięty.

Także w latach sześćdziesiątych miało tu miejsce ciekawe wydarzenie polegające na awaryjnym lądowaniu na jeziorze niewielkiego samolotu. Ludzie, było ich czworo, przeżyli. Rozbity samolot został odkupiony od linii lotniczej przez znanych businessmenów z La Rioja. Mówią, że dla ładunku, który samolot przewoził, a były to narkotyki. Być może panowie odkupili swój towar. Nie opłacało im się zapewne transportować wraku. Kabina i skrzydła pozostają na jeziorze i są atrakcją.

Pamiątkowe zdjęcia nad Laguna Brava.

Ramón ma wyobraźnię. Ta skała przypina twarz odchylonej damy.

Ramón wskazał mi bardzo dobry hostel w Vinchina. Chyba jedyny. Klimatyzowany duży pokój, przestronny ogród, jest nawet zadbany basen.

Wczoraj, czyli w poniedziałek znaną już dogą ruszyłem do Chile przez Paso Pircas Negras. Nie mogłem się oprzeć, żeby zatrzymywać się co chwilę i robić zdjęcia. Są zapewne powtórzenia. Z pewnością zdjęć jest za dużo, ale trudno mi było wybrać.


Za Laguna Brava na płaskowyżu na wysokości ok. 4400m droga nieoczekiwanie zmienia się w asfalt i po 60 km doprowadza do posterunku granicznego zintegrowanego, gdzie imigración i celnicy argentyńscy i chilijscy pracują obok siebie. Dalej nie pojechałem. Spędziłem w tym ponurym miejscu 5 godzin, próbując wyjaśnić, co nie podoba się młodemu chamskiemu celnikowi argentyńskiemu w dokumentach towarzyszących motocyklowi. W tym miejscu na końcu świata na wysokości 4000m nie było telefonu (żadnych kabli, oczywiście, tylko generator) ani zasięgu GSM, był za to otwarty dla wszystkich internet. Do porozumiewania się urzędnicy używają WhatsApp. Ja też tak zrobiłem. Zaangażowałem Mariano w wyjaśnienie. Jego zdaniem celnik nie miał absolutnie racji, papiery są ok. Nie udało nam się jednak przekonać człowieka. Chcę zachować jak najlepsze zdanie o Argentynczykach, jakie mam dotychczas, dlatego nie będę używał epitetów. Swoją drogą trzeba mieć specjalne predyspozycje, żeby wybrać sobie pracę w takim miejscu.
Przejście graniczne pracuje w godzinach od dziesiątej (nikt i tak tam wcześniej nie wjedzie) do siedemnastej. Ja wyjechałem z powrotem bardzo dobrze już znaną drogą kwadrans po osiemnastej. Chilijczyka musieli wydzwonić w baraku, aby przyszedł, włączył komputer i zarejestrował mój wyjazd. Odprawa paszportowa jest dokonywana przed celną, miałem już zatem stempel wjazdu do Chile.
Byłem ostatni w górach. Nikogo już za mną. Nad Laguna Brava padał śnieg. Na szczęście kiedy tam dojechalem, dosięgły mnie już tylko drobne, szybko roztapiające się płatki.

Zachodzące słońce i chmury - spektakularne widoki.

W znanym hotelu Vinchina byłem o dziewiątej. Serdeczne powitanie z miłymi właścicielami i gośćmi, którzy są tu chyba stałymi rezydentami.

Dzisiaj jadę do Fiambalá, a jutro spróbuję przekroczyć granicę Chile przez Paso San Francisco.