sobota, 14 stycznia 2017

Puerto Madryn

Dzisiejszy poranek był pierwszym od Nowego Roku, kiedy nie musieliśmy nastawiać budzika. Przez ostatnich kilkanaście dni byliśmy ciagle w drodze.
Puerto Natales i Chile pożegnaliśmy we wtorek rano. Wczesnym popołudniem dojechaliśmy do Rio Gallegos, stolicy prowincji Santa Cruz (Argentyna). Kolejny autobus do Puerto Madryn mieliśmy dopiero o 19,00. Wybraliśmy się zatem piechotą do centrum. Wiatr w plecy nas napędzał, czasami z boku przewracał niestety, bo układ ulic jest tu wszędzie prostokątny.
Miasto nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ze względu na wiatr większą część czasu spędziliśmy w restauracji po niewyróżniającym się lunchu. Powrót na dworzec autobusowy pod wiatr przypominał zdobywanie bieguna.
Podróż z Rio Gallegos do Puerto Madryn trwała 18 godzin. Autobus był bardzo wygodny. Fotele rozkładały się prawie do pozycji leżącej. Na pokładzie kolacja i śniadanie. Przyjechaliśmy 1300 km na północ.
Puerto Madryn jest bardzo zadbanym miastem. Walijczycy, którzy przybyli tu w drugiej połowie XIX w. i je zalozyli, podobnie jak pobliskie Trelew, Rawson, Gaiman, znaleźli tu na nieurodzajnych stepach Patagonii swoją ziemię obiecaną.

Tablica na południowym końcu zatoki w Puerto Madryn upamiętniającą przybycie 153 Walijczyków.

Jedynym źródłem słodkiej wody jest rzeka Chubut. Do Puerto Madryn woda transportowana jest akweduktem. Do mniejszych miejscowości - beczkowozami. Zwierzęta piją słoną wodę ze studni. Walijczycy do dzisiaj zachowują swoją kulturę. Dzieci uczą się na przykład w dwujęzycznych szkołach.
Zatrzymaliśmy się w hotelu przy bulwarze po środku rozleglej zatoki. Od czerwca do grudnia z okien hotelu można ponoć oglądać wieloryby, które tu przypływają na gody. Teraz już ich nie ma. Pani w recepcji mówi, że można za to spotkać głodne orki.


W czwartek rano ze zorganizowaną grupą wybraliśmy się do Punta Tombo, odległego o 180 km na południe, gdzie połowę każdego roku spędzają pingwiny Magellana. Przypływają tu wiosną, zmieniają upierzenie, składają jaja, wychowują pisklęta. W marcu wyruszają na pół roku w ślad za ławicami anchois na ciepłe wody (też się zdziwiłem) na wyskości Brazylii, żeby się dobrze odżywić przed ponownym powrotem na ląd Argentyny. Sześć miesięcy spędzają wyłącznie na oceanie, przemierzają w tym czasie 6000 - 7000 km. Imponujące. Okazuje się, że pingwiny potrafią pływać z prędkością do 45 km/h, co sprawia, że taki dystans jest całkiem realny.



Na zdjęciu, oprócz pingwinów, Lucyna i Al, Polacy z Virginii. Jedni z bardzo nielicznych rodaków, jakich dotychczas spotkaliśmy w tej podróży. Przypadek, że wzięliśmy tę samą wycieczkę. Ujęło mnie to, że po trzydziestu latach w USA na pytanie przewodniczki skąd są, odpowiedzieli, że z Polski.
Zjedliśmy razem kolację, w kolejnych dniach także spotkaliśmy się parę razy. Bardzo miła znajomość.
Co do polskich korzeni, wielu Argentyńczyków w rozmowie z zadowoleniem stwierdza, że wśród przodków lub w rodzinie żony czy męża w poprzednich pokoleniach są Polacy. Miło, że cieszą się z tego.

Zdaniem przewodniczki pingwiny tego dnia były w dobrym humorze. Zdarza się czasami, że denerwuje je wiatr. Nic dziwnego.

W piątek kolejna wycieczka. Południowa część Półwyspu Valdes. Jedzie się dość długo, w ciągu dnia 400 km, z czego sporą część drogami szutrowymi.
Jedynym miasteczkiem na Półwyspie jest Puerto Piramides. Tego dnia morze było zbyt wzburzone, aby popłynąć statkiem w poszukiwaniu delfinów lub orki. Wieloryby odpłynęły.
Z klifu oglądaliśmy lwy morskie.

W drodze na koniec półwyspu.

Te zwierzątka przypominają trochę małe sarny, psy, zające. Okazuje się, ze jest to mara patagónica i występuje tylko w tych rejonach. Mierzy do 80 cm. Należy do gatunku gryzoni, czyli jej krewnymi są myszy, szczury i szynszyle, a nie jelenie.

Bardzo ciekawe są zwyczaje lwów morskich, w hiszpańskim zwanych także wilkami morskimi oraz słoni morskich. Pingwinów też oczywiście. Małgosia opisze je w wolnej chwili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz