Dzisiaj rano pożegnaliśmy El Calafate i lodowce Argentyny. Jesteśmy w Puerto Natales w Chile. Autobus wygodny.
Przy przejciu granicznym po stronie argentyńskiej powyżej Rio Turbio powstał niewielki ośrodek narciarski. Tablica, jakich w Argentynie wiele, od lotniska po mniejsze urzędy, przypomina, że Malwiny były, są i zawsze będą argentyńskie. Zdecydowanie najlepiej przed wizytą w tym przyjaznym kraju zpomnieć w ogóle nazwę Falklandy.
Po stronie Chile przekroczenie granicy trwa dłuższą chwilę. Bagaż jest prześwietlany na okoliczność ewentualnego wykrycia niedozwolonego przewozu produktów roślinnych lub zwierzęcych. Swoiste dziwactwo Chilijczyków, z którego od lat nie mogą się wyplątać.
W budynku urzędu celnego na zaszczytnym miejscu wisi portret psa Comillo, przypominającego owczarka, który wiernie pełnił służbę przez 19 lat. Obok, jak zwykle w urzędach w Chile, portret pani prezydent Michelle Bachelet, chyba najlepszej prezydent, nie tylko w tym regionie, w ostatnich latach. To jej druga kadencja (z przerwą, ponieważ prawo w Chile nie pozwala na reelekcję). Swoją drogą cieszę się, że zwyczaju wieszania portretów wodzów nie ma w Polsce.
Miasteczko Puerto Natales przypomina "przystanek Alaska". Nie za dużo się tu dzieje. Mieszkańcy żyją niespiesznie, a turyści, podobnie jak my, przygotowują się do wypadu do PN Torres del Paine lub właśnie stamtąd wrócili.
Znakomity obiad, ja zamówiłem bife de chorizo (0,4 kg), Małgosia grillowanego łososia. Wołowina nie ustępuje argentyńskiej. W odróżnieniu nie ma tu Malbeca. Jest za to Carmenere.
Zrobiliśmy niewielkie zakupy, przepakowaliśmy plecaki. Zbędne rzeczy pozostawimy w hostelu na cztery dni. Jutro rano wyruszamy. Będzie na pewno pięknie. Mamy nadzieję, że kapryśna tu pogoda pozwoli nam jak najwięcej zobaczyć.
Z niewiadomych przyczyn nasze telefony po przekroczeniu granicy nie mają dostępu do sieci GSM. Będziemy przez parę dni szukali internetu, co w górach może być trudniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz